Don’t meet your hero” – przestrzega popularne wśród muzyków i melomanów porzekadło, bo siła upadku po koncertowym zawodzie (opcjonalnie: poznaniu idola osobiście z niefortunnym finałem) rośnie wprost proporcjonalnie do pokładanych nadziei. A gdyby tak zupełnie odwrócić sytuację i udać się bez oczekiwań na koncert nieznanego artysty?

Kilka razy podjęłam to ryzyko i okazało się, że tego rodzaju próby mogą zakończyć się sukcesem. Najbardziej spektakularny przykład to koncert francusko-armeńskiej wiolonczelistki Astrig Siranossian. Po wysłuchaniu jej wykonania I Koncertu wiolonczelowy a-moll op. 33 Camille’a Saint-Saënsa z moją towarzyszką (nomen omen wiolonczelistką) miałyśmy tylko jedno zastrzeżenie – za szybko! Zwykle w tym momencie koncertu w prywatnych rozmowach pada cała litania popełnionych przez wykonawców błędów, więc jedna uwaga dotycząca wykonania zapewniła Astrig miejsce w czołówce najlepszych koncertów, na jakich byłam, jednak dopiero to, co wydarzyło się po gromkich brawach sprawiło, że francuska wysunęła się na prowadzenie. Kiedy zgromadzeni na wydarzeniu melomani domagali się od wiolonczelistki kolejnych dźwięków, ta zapowiedziała w języku angielskim, że zaśpiewa. Cała publiczność wydawała się być wybita z rytmu tym oświadczeniem i podejrzewam, że większość słuchaczy, podobnie jak ja, pomyślała o zwykłej pomyłce słów wypowiedzianych w obcym języku. Chwilę później w sali rozległ się burdonowy dźwięk wiolonczeli, do którego niebawem dołączył głos wiolonczelistki. W tamtym momencie pomyślałam, że niejedna śpiewaczka nie dorównuje umiejętnościom wokalnym Astrig Siranossian będącej przecież w pierwszej kolejności instrumentalistką.

Z ogromną radością przeczytałam informację, że wykonane podczas bisu opisanego wcześniej koncertu Sareri Hovin Mernem znajdzie się na najnowszym albumie artystki. Płyta Duo Solo, bo o niej mowa, wypełniona jest armeńskimi melodiami ludowymi przeplatającymi trzy większe kompozycje; I suitę wiolonczelową G-dur BWV 1007 Jana Sebastiana Bacha, Sonatę wiolonczelową Györgiego Ligetiego oraz Sonatę na wiolonczelę solo op. 8 Zoltána Kodálya. Program albumu w całości nawiązuje do muzyki ludowej, a dodatkowo każdy z utworów jest wspomnieniem młodzieńczych lat Astrig Siranossian. Antylogiczny tytuł płyty nawiązuje do składu wykonawczego: jedna artystka przemawia tu dwoma głosami – swoim własnym i wiolonczelowym.

Krążek otwiera Bachowska Suita wiolonczelowa nr. 1. Podobnie jak podczas wspomnianego wcześniej koncertu preludium wykonane jest ze zbędnym pośpiechem, co nie pozwala w pełni rozkoszować się muzyką. Jest to częsty błąd w wykonaniach muzyki dawnej i pojawia się jeszcze w kilku momentach płyty. Warto tu wspomnieć, że od samego początku zauważalny jest ogrom pracy włożonej w szlifowanie techniki gry oraz interpretowanie utworów. Nie słychać tu tego samego mistrzowskiego studium smyczkowania, które zaprezentowała starsza siostra Astrig, Chouchane Siranossian, na albumie z koncertami skrzypcowymi Giuseppe Tartiniego, ale widać, że poziom techniczny wiolonczelistki pozwala na wysoką jakość wykonania kompozycji. Najciekawsze w pierwszej części albumu jest udane połączenie suity z ludowymi pieśniami – na szczególną uwagę zasługuje Alakyaz wplecione pomiędzy Preludium i Allemande oraz Shogher djan umieszczone pomiędzy menuetami i Gigue. Melodie te są idealnie dobrane pod względem charakteru i barwy.

W sonatach wiolonczelowych Ligetiego i Kodáliego Astrig po raz kolejny pokazuje swoją technikę gry, jednocześnie prezentując trafne interpretacje. Uważam, że to właśnie muzyka współczesna wyróżnia się w repertuarze artystki wyjątkową jakością wykonania. Omawiane sonaty nie są na krążku tak gęsto przeplatane pieśniami jak rozpoczynająca album suita. Znajduje się tutaj tylko jedna ludowa kompozycja – Sareri Hovin Mernem. Choć czuć tu zupełnie inny muzyczny klimat, główna idea połączenia muzyki ludowej z artystyczną jest konsekwentnie realizowana, to sprawia, że narracja całego albumu nie zrywa się, a jedynie dzieli na dwa różnorodne rozdziały – dawny i współczesny.

Duo solo to płyta, do której systematycznie wracam. Za każdym razem, kiedy widzę jej okładkę lub grzbiet, przypominają mi się emocje związane z koncertem, na którym po raz pierwszy usłyszałam Astrig. To dziwna mieszanka szoku, zachwytu i radości. Na to wydarzenie weszłam po to, żeby usłyszeć konkretny utwór, a nie wykonawcę, natomiast wyszłam z niego z zamgloną wizją wykonanej kompozycji, ale z ostrym obrazem wykonawczyni.


1 Komentarz

XMC.pl · 21 grudnia, 2024 o 1:58 pm

Zastanawiam się, jak udaje Ci się utrzymać balans między długością a treścią w swoich postach. Czy masz swoje wytyczne dotyczące optymalnej długości tekstu na blogu?

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *